Reklama

Analizy i komentarze

Sokała: dalszy atak Rosji na Europę jest możliwy. „To nie histeria” [KOMENTARZ]

Autor. Ivan Lapyrin / Unsplash

Musimy nauczyć się chronić nasze fundamentalne interesy na poziomie informacyjnym. Te energetyczne również. Bo od tego zależy nie tylko to, czy będziemy mieć zimą ciepło w domach, ale przede wszystkim to, czy za parę lat rosyjskie czołgi i rakiety zagrożą wschodniej flance NATO i Unii Europejskiej.

Reklama

Wojną rosyjsko-ukraińską zmęczeni są już wszyscy, od Pekinu i Moskwy, poprzez Kijów, Berlin, Brukselę, aż po Waszyngton. To oznacza, że jeśli Ukraińcy nie zdołają w miarę szybko zadać agresorowi zdecydowanego ciosu, drastycznie zmieniającego sytuację strategiczną – rzeczywiście dojdzie do jakiegoś zamrożenia konfliktu. Zapewne w postaci wymuszonego przez „resztę świata” zawieszenia broni – i z gigantyczną masą frustracji po obu stronach.

Reklama

Przed krajami Zachodu staną wówczas dwa pytania. Po pierwsze, czy Rosja w wyobrażalnej przyszłości może zdecydować się na powtórzenie agresji, zwłaszcza wymierzonej nie tylko przeciwko Ukrainie (lub innym krajom postradzieckim), ale nawet bezpośrednio przeciwko państwom Unii Europejskiej i NATO? I po drugie – co robić, by takiej ewentualności zapobiec.

Warto w tym momencie przypomnieć, że przed 24 lutego 2022 roku Europa mogła spać spokojnie i lekceważyć okazjonalne rosyjskie groźby w rodzaju „przekierowania Iskanderów z obwodu królewieckiego”. One, owszem, działały jako straszak na mniej zorientowaną część opinii publicznej, ale politycy i eksperci raczej zdawali sobie sprawę, że Kreml czasami potrząsa szabelką, jednak nie opłaca mu się faktycznie jej użyć.

Reklama

Czytaj też

Z prostego powodu: nie strzela się do najlepszego klienta swojego sklepu z ropą i gazem. Bo to z wpływów z eksportu tych surowców do państw Unii Europejskiej w lwiej części składał się wówczas rosyjski budżet, bo przy okazji tego eksportu tworzono w Europie pajęczynę nieformalnych wpływów politycznych, biznesowych i wywiadowczych, a wreszcie w związku z tym eksportem, mniej czy bardziej pośrednio, rozkwitały prywatne fortuny wielu wpływowych Rosjan. Szaleństwem byłoby wtedy skasować sobie to eldorado, idąc na realną wojnę, z której potencjalne zyski nijak nie rekompensowały gwarantowanych, gigantycznych strat.

Problem w tym, że teraz sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Na skutek wojny z Ukrainą eksport rosyjskich surowców energetycznych do Unii i tak praktycznie zamarł, a wraz z nim przestał istnieć czynnik, istotnie temperujący fantazję rosyjskich generałów i polityków. Co więcej, niedawne doświadczenia mogą ich skłaniać do „ukarania” Europy za to, że zamiast siedzieć cicho, biernie przyglądać się rozjeżdżaniu Ukrainy czołgami, i co najwyżej malować kolorowymi kredkami wzniosłe hasła na chodnikach – jednak wdrożyła poważne sankcje przeciw Rosji i uczestniczy w dozbrajaniu Kijowa. Przecież nie tak miało być, w kremlowskich założeniach i planach, i to właśnie stanowisko zachodnich Europejczyków (w rosyjskiej wizji świata) odpowiada za wszelkie kłopoty, w które popadł domniemany „Trzeci Rzym”.

Rosja próbuje dzisiaj przekierować swą sprzedaż ropy i zwłaszcza gazu na chłonny rynek chiński. Dość dramatycznie (bo to wyścig z czasem) i bez satysfakcjonujących efektów (te, które są, to w dużej mierze kreacja propagandowa). Bariery są natury politycznej (sankcje, utrudniające zaangażowanie firm z krajów trzecich), logistycznej (brak odpowiedniej infrastruktury) oraz finansowej. Moskwy nie stać na jednoczesne „wygaszanie” wydobycia ze złóż, które przestały pracować na rzecz klientów zachodnich, zwiększenie wydobycia z tych, które „obsługują” kierunek chiński, i przede wszystkim na niezbędną rozbudowę instalacji przesyłowych. Tym bardziej, że ocieplenie w Arktyce powoduje pilną konieczność ratunkowej modernizacji wielu elementów systemu właśnie tam, zanim dojdzie do malowniczej katastrofy. Technologie i pieniądze, które bardzo by się przydały, ma Zachód – ale nie chce ich udostępnić. Pieniądze mają Chińczycy, ale też nimi na razie nie szastają, ewidentnie dążąc do całkowitej, acz stopniowej wasalizacji Rosji, a także unikając nadmiernego drażnienia USA. Stanowisko Pekinu może jednak w każdej chwili ulec zmianie. Nie dajmy się zwieść pozorom chwilowej normalizacji ani gestom, służącym efektywniejszemu „zarządzaniu konfliktami”, które zafundowali nam ostatnio Joe Biden i Xi Jinping. To taktyka, bo akurat teraz chińscy komuniści nie są zainteresowani eskalacją, podobnie jak strona amerykańska. Nikt jednak nie zaręczy, jak długo ta kalkulacja będzie aktualna po obu stronach Pacyfiku.

Gdyby zaś Pekin i Waszyngton jednak poszły drogą ku otwartemu konfliktowi – Rosja stanie się dla Chin idealnym dywersantem, zdolnym odciągnąć znaczącą część potencjału USA (i innych istotnych krajów Zachodu, z Wielką Brytanią na czele) z indo-pacyficznego teatru działań. Wystarczy nieco ją wesprzeć, dyskretnie dając zarobić i podrzucając trochę deficytowych w Rosji technologii. A potem podgrzać żądzę rewanżu oraz wzmocnić stare, imperialne sny. Z chińskiego punktu widzenia same zyski – straty w tej operacji będą udziałem Rosjan, ale to nie będzie mieć znaczenia dla decydentów.

Pisanie o hipotetycznym, przyszłym ataku Rosji na kraje Zachodu nie jest więc bynajmniej „histerią” – jak określają je niektórzy komentatorzy – ale próbą zmierzenia się z całkiem realistycznymi scenariuszami. Jeśli dzisiaj damy Kremlowi odetchnąć, przegrupować i wzmocnić siły, uporządkować sytuację na własnym podwórku i w relacjach z kluczowymi partnerami zewnętrznymi, to jutro lub pojutrze możemy mieć rosyjskich sołdatów na swoim terytorium, a rosyjskie drony i rakiety na własnym niebie. Na dokładkę: z wysoce niepewną skalą zaangażowania amerykańskiego w obronie Europy.

W tym kontekście niedawny raport niezależnego, niemieckiego think-tanku DGAP (Niemiecka Rada Polityki Zagranicznej), sygnowany przez Christiana Möllinga i Torbena Schütza, a zatytułowany „Preventing the Next War”, należy traktować jako alarm, adresowany do elit politycznych Europy. Autorzy rysują w nim konsekwencje „dania oddechu” Rosji, nie mając złudzeń, w jakim celu Moskwa wykorzysta tę szansę. Pokazują też jakie koszty musi w takim scenariuszu ponieść każdy kraj UE, z Niemcami włącznie. A mają one charakter ekonomiczny (skokowy wzrost wydatków na zbrojenia, zamiast dalszego dofinansowania innych dziedzin) oraz polityczny (perspektywa przymusowego poboru raczej nie spodoba się wyborcom). I to bez gwarancji powodzenia, czyli nadziei, że samo odstraszanie agresora poprzez wzrost własnego potencjału wojskowego okaże się wystarczające. Bo zdaniem Möllinga i Schütza to Rosja, mimo wyczerpania obecną wojną, i tak będzie szybciej gotowa do bezpośredniego ataku, niż Europa do skutecznej obrony przed nim.

Wnioski są dość oczywiste. Nie wygramy wojny nad Dnieprem za Ukraińców. Z różnych względów, wojskowych, politycznych i gospodarczych, zapewne nie zwiększymy już także pomocy dla Kijowa, w skali mogącej mieć charakter „gejmczendżera”. Jeśli więc dojdzie – co wysoce w tej sytuacji prawdopodobne – do zamrożenia tego konfliktu w stadium z grubsza remisowym, bez jednoznacznego wybicia kłów rosyjskiego drapieżnika, musimy przygotowywać się na ciąg dalszy, w którym to my będziemy przedmiotem agresji. A to przygotowanie (tu wykraczamy już poza obszar refleksji DGAP) musi obejmować zasoby militarne… i nie tylko. Zanim Rosja uderzy zbrojnie, będzie bowiem znów „przygotowywać grunt”: odnawiać i aktywizować agenturę wpływu (lekko tylko przetrzebioną po 24 lutego ubiegłego roku), rozbudowywać narzędzia kinetycznej i informacyjnej dywersji, a także starać się odzyskać co bardziej intratne pola współpracy ekonomicznej.

To ostatnie może okazać się pokusą dla wielu środowisk w Europie: nadzieją nie tylko na bezpośrednie, finansowe zyski, ale też na korzyść pośrednią, w postaci zagwarantowania sobie na powrót bezpieczeństwa, opartego o obustronne zainteresowanie pokojową kooperacją. Rosyjska machina propagandowo-dezinformacyjna będzie niewątpliwie wzmacniać takie kalkulacje i narracje – ale nie powinniśmy dać się nabrać. Prawda jest taka, że nieodwracalnie zawiedliśmy („my, Europejczycy”) naszych rosyjskich „przyjaciół”. Zdradziliśmy, okazaliśmy się „pachołkami ukraińsko-amerykańskiego faszyzmu”. My możemy im wybaczyć Buczę i inne zbrodnie, ale oni nam tej naszej „zdrady” – z pewnością nie. Owszem, chętnie znów zaczną nam sprzedawać to, na czym najlepiej zarabiają. Tymczasowo. Żeby odbudować swoją kasę i wpływy, mieć jak i za co manipulować naszymi politykami i ekspertami, a także budować nowe czołgi i drony, a potem dokonać tym słodszej zemsty za doznane porażki i upokorzenia.

Czytaj też

Warto więc głośno ostrzegać przed ryzykami, związanymi z ewentualnym powrotem do „business as usual” z Rosją. Wiele z nich dotyczy sfery energetycznej, być może kluczowej dla całej układanki w rosyjsko-europejskim środowisku bezpieczeństwa. Wykonaliśmy ostatnio ogromny wysiłek koncepcyjny, polityczny i techniczno-ekonomiczny, by zredukować uzależnienie naszych europejskich gospodarek od rosyjskich surowców. Rosja będzie chciała ten proces odwrócić, z oczywistych względów. Nie wprost, przynajmniej nie na początku. Najpierw trzeba nam będzie obrzydzić to, czym próbujemy zastąpić zwłaszcza rosyjski gaz – a więc przede wszystkim atom. Ideologiczni przeciwnicy energii jądrowej i tak nie śpią, a w najbliższym czasie należy spodziewać się znaczącego wzmożenia ich działań, także dzięki dyskretnemu wsparciu z Moskwy. Ten sam mechanizm dotyczyć może OZE, ale i gazu pozyskiwanego od Amerykanów oraz z Bliskiego Wschodu. Tu paleta narzędzi rosyjskich będzie szeroka, od analiz wskazujących na niską opłacalność, po konkretną dywersję wymierzoną w infrastrukturę.

Czas, by kraje europejskie – Polska też – na serio potraktowały te zagrożenia. Na poziomie dyplomatycznym dbając, aby ewentualne zamrożenie wojny w Ukrainie nie skutkowało zniesieniem sankcji przeciwko Rosji. Na poziomie wojskowym – nie zaniedbując zbrojeń i modernizacji sił zbrojnych, ale dbając o coraz wyższą jakość tego procesu. Na poziomie kontrwywiadowczym, czy szerzej – „informacyjnym” – budując wreszcie realne zdolności do powstrzymywania wrogich narracji rosyjskich. I kto wie, czy właśnie to ostatnie nie jest kluczowe. Rosyjska przewaga w tej sferze jest bowiem tak ogromna, że przy odrobinie szczęścia (a naszej głupoty) Kreml może wygrać przyszłą wojnę z Europą w sposób bliski ideałowi, opisywanemu przez Sun Zi: „bez wyciągania miecza z pochwy”.

Witold Sokała

Reklama

Komentarze

    Reklama