Reklama

Górnictwo

Tragedia, która obnażyła patologie PRL. Minęło 60 lat od katastrofy w kopalni Makoszowy

Fot. Pixabay
Fot. Pixabay

Dokładnie 60 lat temu doszło do jednej z największych katastrof w historii polskiego górnictwa. W zabrzańskiej kopalni Makoszowy, na głębokości 300 metrów wybuchł pożar. Życie straciło 72 górników, 87 doznało ciężkiego zatrucia. Tragedia ta obnażyła prawdziwe patologie ludowej Polski – śmiercionośną niekompetencję, ignorowanie przepisów bezpieczeństwa i strach przed reakcją partyjnej nomenklatury.

Historia Kopalni Węgla Kamiennego Makoszowy rozpoczęła się w roku 1890, gdy na jej obecnym terenie rozpoznano rezerwowe pola górnicze. Fedrunek węgla ruszył w niej w roku 1906. Po II Wojnie Światowej zakład zaczęto rozbudowywać. Wtedy też doszło do najtragiczniejszej katastrofy w historii kopalni.

28 sierpnia 1958 roku, około 1 w nocy, dwie godziny po rozpoczęciu nocnej zmiany, spawacz Alfons Drapa i jego pomocnik Norbert Szołtysek rozpoczęli prace na poziomie 300. Mieli spawać wystającą z ociosu żelazną stopnicę. Użyli do tego palnika acetylenowego. Jak się potem okazało, na prace te nadzór nie wyraził zgody. Nie było to jedyne naruszenie zasad bezpieczeństwa tej nocy.

Drapa był osobą z lekkim upośledzeniem umysłowym. Teoretycznie nie powinien zostać zatrudniony jako spawacz w kopalni, nie powinien też zostać dopuszczony do pracy pod ziemią.

Rozpoczynając spawanie, robotnik nie zadbał o to, by – zgodnie z przepisami – polać drewnianą obudowę szyny wodą i posypać ją pyłem kamiennym. Nie rozłożył też osłony z blachy. Drapy nie kontrolował sztygar zmianowy, który teoretycznie powinien sprawdzić przygotowania spawacza do rozpoczęcia pracy. Słowem: wszystkie procedury bezpieczeństwa nie zostały wykonane. Drewno wystawione na działanie bardzo wysokiej temperatury płomienia palnika zapaliło się. Wkrótce potem ogniem zajął się także węgiel. Wybuchnął pożar.

Na obszarze bezpośredniego zagrożenia znalazło się aż 337 górników. Na ich nieszczęście, ogień pojawił się w głównej arterii wentylacyjnej, która dostarczała powietrze oddziałom produkcyjnym. Oznaczało to powiększające się zadymienie dróg ewakuacji. Co więcej, tamy które w założeniu miały oddzielać chodniki ucieczkowe były nieszczelne, co tylko pogorszyło sprawę. Górnicy nie byli też przeszkoleni – nie wiedzieli, gdzie mają uciekać. Niektórzy mieli też problemy z używaniem pochłaniaczy, które działały zaledwie 30 minut.

Górnicy starali się zgłosić pożar służbom ratunkowym kopalni. Ale, jak wspomina uczestnik tamtych wydarzeń Walter Niemiec, dyspozytor początkowo zlekceważył doniesienia. Górnikowi zgłaszającemu nakazał walkę z ogniem własnymi siłami. Gdy w odpowiedzi usłyszał, że takie kroki mogą nie wystarczyć, rzucił do zgłaszającego: „weź i zaszczyj”. Dopiero trzeci telefon skłonił dyspozytora do rozpoczęcia akcji. Tymczasem, kable telefoniczne w wielu miejscach zostały już przepalone. Kontakt z górnikami urywał się.

Jak twierdzi Niemiec, kierownictwo akcją objął naczelny inżynier kopalni Zygmunt Szmagała. Zjechał on na dół, by stamtąd wydawać komendy. Jednakże, wobec narastającego chaosu stracił orientację.

Wieści o pożarze w KWK Makoszowy wyszły poza kopalnię. Dowiedziała się o tym dyrekcja i lokalny aktyw partyjny. Według niektórych doniesień, osoby z zakładowej wierchuszki i z PZPR zaczęły ingerować w akcję ratunkową i wydawać – niekiedy sprzeczne ze sobą – komendy ratownikom. Rozkazów tych nigdzie nie notowano, nie wiadomo zatem, kto naprawdę stał za poszczególnymi elementami akcji.

Według relacji Bernarda Przybyły, który był sztygarem oddziałowym w KWK Makoszowy, w pewnym momencie w dyspozytorni zakładu zebrało się mnóstwo ludzi z rozmaitych instytucji. Panował chaos informacyjny i straszne zdenerwowanie. W okolicach szybu zaczęły zbierać się także rodziny górników. Dyspozytor nie odbierał wszystkich telefonów, wobec czego górnicy z innych części kopalni nie wiedzieli co się dzieje.

W okolicy ogniska pożaru panowało piekło. Dym z płonącego węgla zaczął wdzierać się na kolejne pokłady. Ze względu na architekturę kopalni, grupa ok. 90 górników trafiła na zadymiony odcinek chodnika. Według relacji ocalałych, nieznana osoba miała telefonicznie nakazać pozostanie na miejscu i oczekiwanie na ekipę ratunkową. Takiej komendzie sprzeciwił się obecny wśród górników Jerzy Kitel, ratownik. Skłonił on część grupy do wyjścia z terenu zadymionego. Szli 150 metrów przez gęsty dym. Dzięki temu przeżyli. Pozostali zmarli wskutek zaczadzenia.

Władze kopalni zawiodły także już po zakończeniu akcji ratowniczej. Wbrew opinii ratowników, którzy chcieli przeszukać dokładnie kopalnię, dyrekcja KWK Makoszowy – prawdopodobnie na skutek odgórnej presji – zadecydowała, by w pierwszej kolejności usunąć skutki katastrofy. Chciano jak najszybciej wrócić do normalnego wydobycia. Decyzja ta być może kosztowała życie Horsta Jeskego, górnika, który przeżył pożar. Według ustaleń śledczych, żył on jeszcze 1-1,5 dnia po ugaszeniu ognia. Jego ciało znaleziono 3 dni po zakończeniu akcji.

Katastrofa w KWK Makoszowy kosztowała życie 72 górników. 42 z nich zmarło na skutek zaczadzenia. Ciężkiego zatrucia doznało łącznie 87 osób. Rozmiary tragedii zmusiły do reakcji komunistyczne władze. Na miejsce wybrali się Edward Gierek (wtedy I sekretarz lokalnego Komitetu Wojewódzkiego PZPR, nazywany katowickim księciem udzielnym), wiceprezes Rady Ministrów Piotr Jaroszewicz oraz minister górnictwa i energetyki Franciszek Waniołka.

W styczniu 1962 roku wydano wyroki w sprawie dotyczącej tragedii w kopalni Makoszowy. Jednego ze spawaczy skazano na 3 lata pozbawienia wolności, dyspozytora na 1,5 roku, naczelnego inżyniera na 9 miesięcy, a kierownika robót górniczych na pół roku w zawieszeniu na dwa lata.

Pożar w kopalni Makoszowy był jednym z 537 takich wydarzeń odnotowanych przez władze regionalne w roku 1958.

Reklama

Komentarze

    Reklama