Reklama

Analizy i komentarze

Zmiana lokalizacji elektrowni jądrowej to katastrofa. Opóźni atom o lata i zagrozi gospodarce

Elektrownia Isar II
Elektrownia Isar II
Autor. Wikimedia

Z okolic nowej ekipy rządzącej dochodzą sygnały o możliwej zmianie lokalizacji pierwszej elektrowni jądrowej. Byłaby to katastrofa dla projektu – oraz zagrożenie dla transformacji energetycznej Polski.

Miał być audyt, nie zmiana

Kiedy 15 października 2023 roku doszło do zmiany władzy w Polsce, wydawało się, że projekt jądrowy nie jest zagrożony. Praktycznie wszystkie ugrupowania wchodzące w skład nowego parlamentu deklarowały się jako proatomowe, energetyka jądrowa cieszyła się rekordowym poparciem społecznym, w stronę atomu kierowały Polskę także okoliczności międzynarodowe. Jednakże teraz, po miesiącu rządów obozu KO-TD-NL, do opinii publicznej dochodzą niepokojące sygnały, sugerujące, że lokalizacja pierwszej polskiej elektrowni jądrowej może zostać zmieniona. Byłaby to katastrofa dla tego projektu – atom zostałby opóźniony o lata.

Pierwsze wątpliwości dotyczące lokalizacji Lubiatowo-Kopalino w gminie Choczewo wyszły ze strony premiera Donalda Tuska. Podczas listopadowego spotkania z mieszkańcami wrocławskiego Jagodna premier powiedział, że „jeśli bez straty czasu i pieniędzy, bez ryzyka będzie możliwe przeniesienie lokalizacji \[pierwszej elektrowni – przyp. JW.\] na równie uzasadnioną, a bez takiego waloru turystycznego, to oczywiście będziemy to rozważać”. Później, w styczniu, Tusk mówiąc o energetyce jądrowej powiedział, że „jeżeli okaże się, że lokalizacja jest optymalna, to rząd będzie kontynuował inwestycję”. Medialną czarę goryczy przelały natomiast doniesienia o tym, że wojewoda oraz wicemarszałek województwa pomorskiego podejmują starania na rzecz ewentualnej zmiany lokalizacji planowanej elektrowni jądrowej. Politycy mieli wysłać już w tej sprawie raport do Kancelarii Premiera.

Nowy rząd zapowiadał, że zamierza poddać projekt jądrowy audytowi. Jednakże zdawało się, że ten obejmie np. zawarte już umowy, opracowane pozycje negocjacyjne czy wydatki spółki-inwestora, a więc firmy Polskie Elektrownie Jądrowe. Tymczasem audytowanie lokalizacji mija się z celem – nie tylko jest bezpodstawne, ale też ściąga na polski atom ryzyko ogromnych opóźnień. Te mogą sięgnąć co najmniej kilku lat i narazić na szwank nie tylko budowę pierwszej elektrowni jądrowej, lecz również bezpieczeństwo energetyczne Polski. Dlaczego?

Audyt lokalizacji już był

Przede wszystkim, warto zaznaczyć, że audyt lokalizacji Lubiatowo-Kopalino de facto już się odbył. Można bowiem uznać, że takim audytem były procedury przeprowadzone w ramach (1) konsultacji transgranicznych prowadzonych na podstawie konwencji z Espoo, (2) badań środowiskowych potrzebnych do wydania decyzji środowiskowej, (3) procedur lokalizacyjnych niezbędnych do wydania decyzji o ustaleniu lokalizacji. Wszystkie te formalności pierwsza lokalizacja ma już za sobą. Co więcej, jak wskazuje spółka Polskie Elektrownie Jądrowe, wydana decyzja o ustaleniu lokalizacji uzyskała status zasadniczej. Minister Rozwoju i Technologii wydał bowiem postanowienie stwierdzające jej ostateczność, co zakończyło etap rozpatrywania sprawy przez organy administracji publicznej. Mało tego – w odniesieniu do lokalizacji w Choczewie trwają już prace projektowe, oparte na kontrakcie zawartym z konsorcjum realizującym projekt (Westinghouse-Bechtel).

W tej sytuacji jakakolwiek zmiana lokalizacji wymusiłaby przeprowadzenie wszystkich tych formalności od nowa. Co więcej, trzeba byłoby również nawiązać ponowny dialog z lokalnymi władzami i mieszkańcami oraz zmienić plany rozwoju systemu przesyłowego opracowane przez Polskie Sieci Elektroenergetyczne. Wiązałoby się to ze stratą milionów złotych, a co najważniejsze: kilku lat (5-10). Na to polskie państwo nie może sobie pozwolić.

Reklama

Bez atomu ani rusz

Polski projekt energetyki jądrowej już teraz jest opóźniony o ok. 2 lata. Każdy miesiąc zwłoki i bezczynności tylko to opóźnienie zwiększa. Pierwsza lokalizacja wymaga pilnego zawarcia umowy wykonawczej i gwarancji finansowych dla wykonawcy celem rozpoczęcia kontraktowania tzw. Long Lead Items, czyli komponentów do elektrowni jądrowych, na które czeka się długo. Chodzi np. o wytwornicę pary czy obudowę reaktora – te urządzenia są trudne w budowie, a liczba produkujących je firm jest niewielka, dlatego też trzeba zamówić je odpowiednio wcześnie. Inaczej projekt może zostać opóźniony przez konieczność „stania w kolejce” – i to właśnie grozi Polsce.

Tymczasem polska energetyka i gospodarka nie mają czasu do stracenia. Po roku 2030 w polskim systemie może pojawić się tzw. luka wytwórcza o wielkości od 4 do 11 GW. Są to liczby oparte o szacunki Ministerstwa Klimatu i Środowiska. Mówiąc krótko: w czarnym scenariuszu Polsce może braknąć nawet 11 GW mocy względem potrzeb. Jest to efekt posiadania floty rozsypujących się w oczach elektrowni węglowych, które dobijają właśnie do swojego wieku tzw. śmierci technologicznej. Już teraz w polskim systemie działa ok. 70 bloków węglowych, które należałoby zastąpić innymi źródłami wytwórczymi. Wspomniany wyżej czarny scenariusz to zaplanowane już dawno wygaszanie największej polskiej jednostki wytwórczej – Elektrowni Bełchatów bez pokrycia mocowego. Jednostka ta będzie stopniowo zamykana i w 2036 roku zniknie z krajobrazu energetycznego Polski. Tajemnicą poliszynela jest, że zastąpić ją miała właśnie elektrownia jądrowa nad Bałtykiem, która – dzięki korzystnemu współczynnikowi wykorzystania mocy zainstalowanej – z powodzeniem byłaby w stanie zasklepić lukę po bełchatowskich gigawatach. Jednakże opóźnienie atomu mogłoby te plany wykoleić. Co by to oznaczało dla Polski? Najprawdopodobniej konieczne byłoby trwałe wkomponowanie w gospodarkę tzw. stopni zasilania, czyli po prostu ograniczeń w dostępie do energii.

Można zadać sobie wobec tego pytanie: jaki inwestor ulokuje fabrykę w państwie, które nie jest w stanie doposażyć swej gospodarki w dostatecznie dużo dostatecznie czystej energii? A tym właśnie ryzykuje Polska. Ktoś może powiedzieć, że rozwiązaniem jest przedłużenie pracy elektrowni węglowych. To jednak wiązałoby się z utratą funduszy regionalnych, których pozyskanie było związane z zaplanowaniem dekarbonizacji oraz z ciężarami finansowymi dla spółek energetycznych w związku z coraz kosztowniejszą emisją dwutlenku węgla, która już teraz pochłania dziesiątki miliardów złotych rocznie. Pełnoprawnej alternatywy dla atomu nie ma, jest co najwyżej gospodarczo-energetycznydamage control.

Parafrazując stare chińskie powiedzenie można stwierdzić, że najlepszy moment na budowę elektrowni jądrowej był 50 lat temu. Drugi najlepszy jest dziś.

Reklama
Reklama

Komentarze

    Reklama