Reklama

Klimat

Big tech i globalne ocieplenie. Facebook będzie oznaczać posty o zmianach klimatu [KOMENTARZ]

Fot. Unsplash
Fot. Unsplash

O wydarzeniach wokół technologicznych gigantów w ostatnich latach, zwłaszcza portali społecznościowych, pewnie można by napisać książkę. Wiele w sumie powstało. Jeden z tychże gigantów ogłosił zamiar moderacji treści na nowym obszarze tematycznym – zmian klimatu. 

Nieprawdopodobna kariera mediów społecznościowych dziś jest czymś oczywistym i zgodny konsensus oraz faktografia pokazuje, że zmieniły one świat w sposób fundamentalny. Już w 2009 roku w artykule, w którym respondenci byli pytani, co według nich najbardziej zmieniło świat w pierwszej dekadzie XXI wieku (dziennikarz błędnie założył, że rok 2009 był ostatnim rokiem dekady), wielu odpowiedziało, że powstanie Facebooka. Wówczas bodaj drugi raz usłyszałem o tym portalu, wcześniej widziałem artykuł obwieszczający, że papież Benedykt XVI założył sobie profil.

Naturalna ciekawość zaprowadziła mnie prosto na stronę, którą zaledwie 5 lat wcześniej zbudował Mark Zuckerberg, a która wtedy zaczynała swoją globalną karierę. Jednocześnie ten czas to także początek większej rozpoznawalności Twittera, który również urósł do poziomu miliardów użytkowników.

Następne kilka lat to zdobywanie kolejnych rekordów pod kątem liczby użytkowników, treści, interakcji, a także sfera biznesowa – nowe departamenty, funkcjonalności, akwizycje oraz last but not least, debiuty giełdowe.

Można założyć, że tempo rozwoju portali społecznościowych zaskoczył nawet samych ich twórców. Wszystko szło niemal jak marzenie, ale dynamicznie zwiększająca się liczba użytkowników niosła za sobą zagrożenia, których giganci z Doliny Krzemowej pewnie również nie spodziewali się w najgorszych koszmarach.

Dla Facebooka takim koszmarem był rok 2016, a konkretnie dwie kampanie – prezydencka w Stanach Zjednoczonych i referendalna ws. brexitu w Wielkiej Brytanii. Zarzuty o to, że co najmniej przez bierność Facebooka różni „aktorzy” (trudno zgrabnie przetłumaczyć angielskiego „bad actors” w tym kontekście na język polski) o niejasnych intencjach i powiązaniach wykorzystały platformę, jaką jest Facebook, w celu zachęcenia do głosowania w określony sposób, często posługując się dezinformacją i ordynarnymi fake newsami. 

Reklama
Reklama

W USA padał ponadto zarzut o to, że za tymi działaniami stała Rosja, i że to Kreml wybrał Ameryce prezydenta. Dowodów na poparcie tej tezy nie znaleziono, mimo długiego i kosztownego śledztwa specjalnego prokuratora w ramach FBI, Roberta Mullera.

Niemniej sami członkowie kampanii Trumpa, w tym jego własny zięć Jared Kushner, przyznali, że szeroko korzystali z nowoczesnych narzędzi technologicznych związanych z ogromnymi bazami danych.. „Graliśmy w Moneyball” – powiedział o „centrum dowodzenia” tej operacji Kushner nawiązując do popularnego filmu z Bradem Pittem, w którym wciela się on w rolę trenera drużyny futbolowej Oakland Athletics, który dobiera  przeciętnych zawodników w oparciu o statystyki i dane aby na koniec niewielkim kosztem i ku zdumieniu wszystkich wygrać ligę.

Potem wybuchła afera Cambridge Analytica. Firma miała targetować użytkowników mediów społecznościowych na niespotykaną dotąd skalę i podsuwać im treści mające skłonić do konkretnych wyborów politycznych, często zawierające półprawdy lub po prostu kłamstwa. Sprawa została szeroko opisana w 2018 roku w Guardianie i New York Timesie dzięki relacji byłego pracownika firmy, Christophera Wylie. 

Cambridge Analityca, wedle relacji Wylie’go zajmowała się eksploracją danych (ang. data mining, dosłownie „kopanie danych”) z Facebooka. Udało im się pozyskać dane 87 milionów jego amerykańskich użytkowników a następnie wykorzystać do celów politycznych.

Wszystko to zaprowadziło Marka Zuckerberga przed kongresowe komisje oraz zwiększyło groźbę nałożenia regulacji na technologicznego giganta, które jak do tej pory jednak nie nadeszły. 

Od pierwszego przesłuchania w kwietniu 2018 roku, Zuckerberg jeszcze kilka razy występował przed kongresmenami lub senatorami, raz razem z szefami Twittera, Google’a i Amazona a raz jedynie z Jack’iem Dorseyem.

Przez lata Facebook, jak i Twitter, dopuszczały do swoich platform wszystkich chętnych użytkowników oraz wszystkie możliwe treści. Z czasem pojawili się moderatorzy, którzy mieli reagować na „oflagowywanie” postów czy tweetów i w przypadku osądu o naruszeniu zasad społeczności posty lub cały profile czy fanpage były odsyłane w niebyt, kasowane, czy jak się utarło w internetowym żargonie – „spadały z rowerka”. 

Covid, fake newsy, blokada Trumpa i… Australii

Rok 2020 i 2021 to kolejne trudno lata dla obu gigantów. Może nie tyle trudne, co pełne min. Wraz z nadejściem epidemii koronawirusa zintensyfikował się problem teorii spiskowych i fake newsów obliczonych na wzbudzenie sensacji i pozyskanie maksymalnej liczby klików/wyświetleń/polubień/podań dalej. Istotnym kanałem w tym zakresie stał się również należący do Alphabet Inc. Youtube. Zaczął on, podobnie jak Facebook czy Twitter, odsyłać do sprawdzonych źródeł informacji przy postach/tweetach/nagraniach dotyczących epidemii Covid-19. 

Co więcej, nadchodziły kolejne wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych. Nauczeni doświadczeniami poprzedniej kampanii, lepiej przygotowali się do wyzwań, jakie postawiła przed nimi poprzednia. 

Kulminacja działań nastąpiła właściwie już po wyborach, kiedy to cieszący się ogromną popularnością na Twitterze Donald Trump zaczął pisać o „sfałszowanych wyborach”. Pod jego wpisami pojawiały się regularnie adnotacje zawiadamiające użytkowników, że „to twierdzenie jest kwestionowane”.

Niespotykana do tej pory praktyka została użyta już w bieżącym roku, na niedługo przed końcem formalnej prezydentury Trumpa. Jego konto, zarówno na Twitterzem jak i Facebooku, zostało zablokowane na okres kilkunastu dni. Zresztą nie tylko one. Spotify, Pinterest, Reddit, TikTok, Amazon, Stripe, Instagram, Youtube, Snapchat, Shopify – lista jest długa. Big tech po raz pierwszy pokazała swoją realną siłę – niemal całkowicie zamknęła usta prezydentowi USA. Ustępującemu, ale jednak prezydentowi najpotężniejszego mocarstwa na świecie. 

Większość z wyżej wymienionych motywowała swoją decyzję incydentem z 6 stycznia, gdy grupa zwolenników Trumpa wdarła się na Kapitol. Niezależnie od tego, czy tamto wydarzenia zostało bezpośrednio wywołane przez Trumpa czy nie, tak szeroka blokada i ograniczenie dostępu do globalnych platform internetowych była bezprecedensowa.

Najnowsza kontrowersja przybrała również niespotykane dotąd rozmiary. Facebook bowiem starł się z… Australią. Kto 10 lat temu przewidziałby, że korporacje technologiczne będą się siłować z państwami (a nawet kontynentami)? Australijski rząd wyszedł z inicjatywą ustawy dotyczącej mediów społecznościowych, wedle której miałyby one płacić mediom newsowym za artykuły. W odwecie Facebook zaczął blokować treści australijskich mediów. Ostatecznie doszło do porozumienia, na projekt ustawy naniesiono poprawki. 

Pora na treści klimatyczne

„Facebook zacznie oznaczać niektóre posty użytkowników, które wspominają o zmianach klimatu, w taki sam sposób, w jaki dodawał adnotacje do postów omawiających wybory i Covid-19, znak, że sieć społecznościowa poważnie traktuje dezinformację związaną z klimatem” – donosi Bloomberg. 

Korporacja zaznacza, że na razie etykiety będą dodawane do części postów dotyczących zmian klimatycznych niezależnie od prezentowanej treści – nie jest to działanie wymierzone np. w denialistów klimatycznych. Etykiety będą zawierać link do Centrum Informacji o Klimacie Facebooka, gdzie użytkownicy znajdą zestaw artykułów i danych naukowych.

Zuckerberg przekonuje, że samo usuwanie treści szerzących dezinformację niewiele wniesie. Według niego, prezentowanie, ekspozycja użytkowników na informacje z wiarygodnych i sprawdzonych źródeł odniesie większy skutek. 

Poligonem doświadczalnym nowej funkcjonalności ma być Wielka Brytania, ale gigant z Doliny Krzemowej planuje wprowadzić zmianę w kolejnych krajach. Na stronie Facebooka o klimacie została dodana ponadto sekcja poświęcona „obalaniu mitów dotyczących zmian klimatycznych” – mają się tam znaleźć treści tworzone przez naukowców z Ivy League.

Pomysł wydaje się dobry – edukacja zamiast cenzury. Tutaj władze Facebooka podeszły do problemu „na miękko” lub na razie testują jaka będzie skuteczność tej strategii. Rzecz jasna sama w sobie chęć postawieniu tamy fałszywym informacjom, które mają tendencje do znacznie szybszego rozprzestrzeniania się niż często nudna prawda, jest pożądanym działaniem.

Spacer po linie

Jednak A.D. 2021 w arsenale medialnych big tech-ów znajduje się też ciężka amunicja – przekonaliśmy się o tym przy blokadzie Trumpa czy ostrym starciu Facebooka z Australią. Etykiety do postów „klimatycznych” z pewnością są dobrym posunięciem, być może powiększą ogólną wiedzę na ten temat. Z tyłu głowy mamy jednak świadomość, że te działania mogą przybrać ostrzejszą formę, co mogłoby prowadzić do ograniczenia wolności słowa na platformie.

W ogóle dominacja kilku przeogromnych platform medialnych sprawiła, że zyskały one kontrolę w zakresie ograniczenia użytkowników czy blokady dostępu do szerszej publiczności. 

Debata nad tym, czy usuwanie, ograniczanie treści jednoznacznie fałszywych, często motywowanych złymi intencjami to naruszenie wolności słowa i cenzura czy też nie, jest niezwykle trudna. Z jednej strony bowiem fake newsy mogą realnie wpływać na ludzi a nawet destabilizować sytuację w danym państwie, z drugiej strony zachodnie demokracje mają wolność słowa bardzo głęboko zakorzenioną w swojej tożsamości. Znalezienie równowagi między wartościami a groźnymi zjawiskami będzie wymagało niezwykłej gimnastyki, wyczucia i ostrożności. Miejmy nadzieję, że internetowi „gate keepers” staną na wysokości zadania i nie wykażą się radykalnymi rozwiązaniami w jedną lub w drugą stronę.

Reklama

Komentarze

    Reklama