Reklama

Wiadomości

Sokała: spór z Ukrainą i Niemcami był do przewidzenia. Ale nie dla wszystkich [KOMENTARZ]

Autor. Unsplash

Minione dni przyniosły nam dramatyczne zwroty w relacjach Polski z Ukrainą oraz Ukrainy z Niemcami. Były one zaskakujące tylko dla niektórych, mniej uważnych obserwatorów – a także, jak się wydaje, dla sporej części polskich polityków. To pierwsze jest normalne, drugie natomiast niepokoi, bo świadczy o niskim poziomie profesjonalizmu wśród ludzi, odpowiedzialnych za naszą politykę zagraniczną i bezpieczeństwa.

Reklama

Tymczasem eksperci przestrzegali. Na przykład, że w relacjach z Ukrainą nie ma co liczyć na wdzięczność, tylko trzeba patrzeć na interesy. Nasze i ich. I że pięknie brzmiące ogólniki można, owszem, wypowiadać na oficjalnych spotkaniach (ba, czasem nawet trzeba), ale jednocześnie w zaciszu gabinetów należy twardo negocjować. Bo w polityce szanuje się siłę i asertywność, zaś naiwność i zadufanie srogo karze. Dotyczyło to nie tylko nieszczęsnej kwestii zboża, ale też wciąż niezałatwionych spraw z zakresu polityki historycznej czy energetycznej.

Reklama

Przestrzegano też, że osłabienie pozycji Niemiec w regionie, wynikające z błędów wcześniejszej, proputinowskiej polityki tamtejszych elit, może mieć charakter chwilowy. Bo Berlin wciąż dysponuje niebagatelnymi atutami – i nie omieszka ich wykorzystać. Przypominano między innymi, że niemiecka gospodarka, acz z zadyszką, wciąż jest jednak atrakcyjniejszym partnerem dla Ukraińców, niż nasza. Że historycznie to Niemcy, a nie my, byli punktem odniesienia dla ukraińskich dążeń państwotwórczych i ich sponsorem – zarówno podczas obu wojen światowych, jak i w czasach międzywojennego dwudziestolecia. Dawno, i skończyło się fiaskiem? Tak, ale tej tradycji i jej psychologicznego wpływu nie należy lekceważyć. Zwłaszcza, że już zdemokratyzowane Niemcy w minionych dekadach stawiały co prawda bardzo wyraźnie na specjalne stosunki z Moskwą, i – jak wiadomo – na nich budowały znaczącą część swojej siły gospodarczej i politycznej wewnątrz Unii Europejskiej, ale relacji z Kijowem wcale nie lekceważyły tak bardzo, jak się często u nas zakłada. Przez lata tkano tam sieć wpływów biznesowych, politycznych i wywiadowczych, obficie finansując różnego rodzaju programy adresowane do naukowców, samorządowców, małego i dużego biznesu, młodzieży, artystów i przedstawicieli mediów, administracji, i tak dalej. To procentuje.

Czytaj też

Teraz, gdy weszliśmy w publiczny spór z Ukrainą i zadaliśmy sobie wzajemnie kilka ran, a Niemcy nagle zrobili się najlepszym kumplem Wołodymyra Zełenskiego, nie czas już płakać nad rozlanym mlekiem. Ale wnioski na przyszłość warto wyciągać. Choćby takie, żeby o polską pozycję i możliwość wpływu w innych krajach umieć zadbać długofalowo, nie tylko na poziomie dyplomatycznych wizyt i kurtuazyjnych spotkań polityków najwyższego szczebla, ale także żmudnej, cichej rozbudowy sieci „przyjaciół". Zarówno ochotniczych, jak i płatnych. Tak się dzisiaj robi skuteczną politykę, również „międzysojuszniczą".

Reklama

Na nasze szczęście, po chwilowym wahnięciu nastrojów i zaostrzeniu retoryki, kryzys w relacjach polsko-ukraińskich słabnie, a zwrot Kijowa ku Niemcom nie wydaje się szczególnie trwały. Jeśli chodzi o oś Warszawa-Kijów, widać, że obie strony poszły po rozum do głowy – i po pierwsze łagodzą ton, po drugie zintensyfikowały kuluarowe i techniczne rozmowy o kwestiach trudnych. Oby skutecznie. Natomiast ofensywa dyplomatyczna kanclerza Scholza, co wyraźnie widać, zaniepokoiła nie tylko nas. Chyba Berlin „przegiął", co spowodowało m.in. cichą reakcję francuską i dość ostentacyjną amerykańską. Paryż wyraźnie sygnalizuje, że plany „przyspieszonej akcesji Ukrainy do UE" (co obiecał Scholz) nie mają szans bez jego zgody, a domaganie się stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ dla Niemiec (co z kolei sugerował Zełenski) jest co najmniej niezręczne (tak, Francuzi – jako jedyny unijny kraj cieszący się tym zaszczytem – są bardzo czuli na punkcie tej przewagi). Waszyngton zaś na później zostawił sobie karcenie Niemców, za to przycisnął Ukraińców. Faktyczne ultimatum „przyspieszone reformy za dalszą pomoc", przekazane władzom w Kijowie, jest na pozór dowodem sojuszniczej troski i dobrej woli, ale w praktyce trudno je interpretować inaczej, niż jako przejęcie kontroli nad polityką wewnętrzną Ukrainy. Zagraniczną, w konsekwencji, oczywiście też.

Mamy więc swoisty „trójkąt czworoboczny". W geometrii takie coś nie istnieje, ale w polityce – jak najbardziej. Przy okazji: Rosja bardzo by chciała, żeby i ją obowiązkowo uwzględnić w tych równaniach. I jeszcze niedawno właśnie tak by było – z przyczyn dość oczywistych. Ale, jak mówią bracia Czesi: „to se na vrati". I bardzo dobrze.

Wnioski z tego zamieszania są – wbrew pozorom – dosyć optymistyczne. Zaangażowanie Niemiec w Ukrainie, choć idące w poprzek naszych interesów i emocji, też świadczy przecież o tym, że kraj ten nawet w Berlinie przestał być uważany za część politycznego „Wschodu" lub jakąś strategiczną „szarą strefę". Z kolei mocne wejście Amerykanów, częściowo tylko będące doraźną reakcją na niemiecką ofensywę, potwierdza trwałość ich politycznego i biznesowego „wessania" w nasz region. Kto wie, czy długofalowo nie jest to ważniejsze niż sama ich obecność wojskowa. Albo inaczej: to sprawia, że zaangażowanie militarne będzie tu bardziej stabilne, podobnie jak wywiadowcza i kontrwywiadowcza „opieka" USA.

Czytaj też

Na Ukrainie należy spodziewać się faktycznego przyspieszenia reform, dyktowanych głównie przez Amerykanów (bo Zełenski nie może sobie pozwolić na zlekceważenie tej presji, jeśli chce przetrwać). Obiektywnie – wyjdzie to Ukrainie na dobre, acz przejściowo może doprowadzić do sporych zawirowań politycznych. Jeśli taki scenariusz będzie realizowany, to anglosaski kapitał i model gospodarowania będzie coraz bardziej obecny za naszą południowo-wschodnią granicą, podejmując rywalizację z wpływami niemieckimi i – być może – chińskimi. Nie bez znaczenia będzie też postawa Francji – wszak do koalicji europejskich państw proatomowych, w tworzenie której coraz mocniej angażuje się Paryż, Ukraina będzie pasować całkiem dobrze. Oczywiście po wojnie i pod warunkiem uprzedniego przeprowadzenia choć minimum niezbędnych reform wewnętrznych.

To zaś stworzy specyficzny kontekst dla polityki polskiej, w tym naszych relacji z Niemcami. I to bez względu na to, kto będzie rządził w Warszawie po październikowych wyborach. Jednym z ich wyznaczników będzie rywalizacja o ukraińską siłę roboczą: do niedawna dawała ona spory impet naszej gospodarce, ale warto zauważyć, że według danych Eurostatu od sierpnia 2022 r. liczba zarejestrowanych u nas migrantów z Ukrainy zmalała o ponad 350 tys. osób, zaś w Niemczech – wzrosła o ponad 430 tys. osób. Drugi ważny obszar konfliktowy to model docelowej polityki energetycznej – a konkretnie, spór o rolę energii jądrowej w miksie. W tej sferze z dużą pewnością można prognozować intensyfikację niemieckich działań z obszaru walki informacyjnej, czego przejawy znamy już przecież z przeszłości. W odniesieniu do Ukrainy zresztą też, a wspólny interes realizowany pod egidą Amerykanów dodatkowo powinien sprzyjać wygładzaniu innych kantów w naszych relacjach z Kijowem.

Na razie Niemcy w tej rywalizacji wygrały pojedynczą potyczkę, zresztą kosztem sporych strat, po czym nadziali się na kontrofensywę. Do wygrania walki o Europę środkowo-wschodnią mają bardzo daleko. Ale pamiętajmy, że gdyby nie Amerykanie, ich obecność i interesy, politycy polscy i ukraińscy okazaliby się wobec twardej i sprytnej gry Berlina niemal bezradni – co widać wyraźnie po ich nieprofesjonalnych zachowaniach w pierwszej fazie ostatniego zamieszania. Po raz kolejny dał o sobie znać deficyt „głębokiego państwa" – fachowego aparatu dyplomatycznego, wywiadowczego i doradczego, który musi stać za plecami liderów. I musi być przez nich słuchany.

Ile razy jeszcze przyjdzie nam boleśnie odrabiać tę lekcję?

Witold Sokała

Reklama

Komentarze

    Reklama